W tym roku za nasz wakacyjny kierunek obraliśmy Włochy. Ze względu na Alę, pojechaliśmy samochodem, z boxem dachowym i nie aż tak daleko – jedynie w północne rejony Italii. Dla mnie była to oczywiście ogromna okazja by wzbogacić się w kulinarne wrażenia, o których co nieco poniżej. Może początek brzmi troszkę jak narzekania – cóż, jestem raczej wymagająca. Ale potem będzie naprawdę dużo o wspaniałych smakach, które znalazłam podczas naszej wyprawy.
Nasza trasa obejmowała następujące rejony:
- Wenecja Euganejska (Wenecja, Padwa, Werona)
- Emilia-Romania (Ferrara, Bolonia)
- Toskania (Florencja, Impruneta, San Gimignano, Colle Val d’Elsa, Siena)
Jechaliśmy przez Czechy i Austrię. O Czechach i kuchni czeskiej nie warto pisać. O smakach jakimi powitała nas Austria opowiem w kolejnym wpisie.
4 września – Wenecja
Naszą pierwszą włoską destynacją była Wenecja. Dotarliśmy do niej w godzinach lekko popołudniowych. Z zaskoczeniem stwierdziliśmy, że mimo pory obiadowej nie mamy ochoty na nic konkretnego do jedzenia. Może to kwestia pogody i dużej ilości wyrażeń? Zdecydowaliśmy się jednak spróbować włoskie lody (gelato). Smakowały dobrze, zupełnie jak te polskie 😉 Nie powiedziałabym, że jakoś specjalnie lepiej. Ja wybrałam smak Ferrero Roche, który utrzymywał się w moich ustach bardzo długo. No cóż, nie powinnam się dziwić – dziś wszędzie wszystko jest mocno przearomatyzowane. Tak po prostu wygląda współczesny przemysł cukierniczy. Liczne ciasta, które serwowano nam potem na słodkie włoskie śniadania też miały w sobie dużo aromatów, szczególnie aromatu pomarańczowego.
W drodze powrotnej z placu Św. Marka poszliśmy na obiadokolację, nieopodal Canale Grande. Marek zamówił pizzę z tuńczykiem i cebulą. Pycha!


Ja miałam mniej szczęścia. Moje gnocchi w sosie bolońskim okazały się sztucznymi przemysłowymi kluskami (w Tesco mamy lepsze), a sos zdecydowanie za tłusty. Warzyw oczywiście nie było. Na szczęście nauczona doświadczeniami z Chorwacji miałam swoje pomidorki koktajlowe, które dołożyłam do kawałka pizzy Marka i nieszczęsnych gnocchi. Trzeba sobie jakoś radzić…

W restauracji w której się zatrzymaliśmy moją uwagę zwrócił talerz z daniem dla obsługi – makaron ze szpinakiem i szynką. Jak widać na zdjęciu składniki nie były pomieszane. Jak się okazuje, Włosi podają takie dania inaczej niż my.

5 września – Padwa, Werona
Następnego dnia przekonaliśmy się na własnej skórze jak wygląda włoskie śniadanie (w B&B Hotel w Padwie). Ostrzeżenia Rodziców i Emi okazały się w 100% uzasadnione. Śniadanie Włochów ogranicza się do kawy i rogalika maślanego (cornetto) – najczęściej z konfiturą lub Nutellą, który ewentualnie popijany jest jeszcze sokiem pomarańczowym. Ponieważ zawsze mieliśmy wykupione śniadanie, włoskich rogali widzieliśmy i próbowaliśmy wiele. Niektóre miały nadzienia, np. dżem lub krem typu patissiere. Niektóre były bez nadzienia. Ciasto czasem było bardziej słodkie, czasem niesłodkie, czasem bardziej, czasem mniej tłuste.
Wrócę jeszcze na chwilę na pierwszego śniadania, które miało być niby kontynentalne, a było jedynie groteską śniadania kontynentalnego – w bufecie znaleźliśmy bardzo dziwną zimną jajecznicę i nie mniej zimne parówki smakujące jak kiepska mortadela, pieczywo tostowe i jasne bułki, zupełnie bez smaku. Chcąc zjeść coś niesłodkiego musieliśmy zadowolić się chlebem z szynką i zwykłym serem żółtym. Bez żadnych warzyw bo żadnych nie było. Do wyboru mieliśmy jeszcze tylko same słodkości – dwa rodzaje słodkich płatków, zimne pankejki (!), ciasto ucierane i tartę czekoladowo-orzechową. Z owoców tylko kiwi i jabłka – nieobrane i niepokrojone.

Lunch postanowiliśmy zjeść typowy dla Włochów, czyli pieczywo z dodatkami typu szynka/ser (w Padwie). Ja skusiłam się na spianate z porchettą, warzywami i fontiną – zrolowany placek z szynką wieprzową, grillowaną cukinią i bakłażanem oraz serem podpuszczkowym dojrzewającym półtwardym. Niby pewny zestaw, ale warzywa okazały się przyprawione rozmarynem, którego niestety nie lubię. Cóż…, pech.

Jeszcze większego pecha miał niestety Marek, który zamówił piadinę z bresaolą, rukolą i parmezanem. Płaski grillowany placek, który widać na zdjęciu okazał się niemiłosiernie słony i suchy. Moja spianate też była słona, ale trochę mniej. Dogryzałam do niej swoje pomidorki, więc jakoś dałam radę nie wyjść głodna z restauracji.

Na kolację M. wybrał pizzę quattro formaggi (4 sery), w Weronie. Smakowała ok, ale w poznańskiej restauracji „Rusałka” jedliśmy lepszą. Jak dla mnie lepsza była też nasza wersja tej pizzy (patrz: przepis na pizzę 4 sery). W samym sercu Werony wypatrzyłam potem super lodziarnię (Amorino), która serwowała lody w postaci kwiatków. Nie miałam siły aby je spróbować, ale z przyjemnością poszłam zobaczyć jak je robią – stworzenie kwiatka wymagało wprawy i odpowiednich łyżek do nabierania, ale nie wydawało się trudne. Myślę, że kluczem do sukcesu okazał się pomysł. Oczywiście kolejka do stoiska z oryginalnymi lodami była bardzo długa.

6 września – Werona, Florencja
Nasze drugie włoskie śniadanie w bardzo włoskim Hotelu West Point w Weronie prezentowało się… bardzo włosko. Centralnie na dużym stole majestatycznie piętrzyły się trzy rodzaje rogali i drożdżowe ciasto pomarańczowe z rodzynkami (mocno aromatyzowane i z posmakiem utrwalania, takim jak w naszych 7-daysach). Obok stało różnego rodzaju suche pieczywo: sucharki, krakersy, Vasa. Do wypieków tych można było dobrać masło, Nutellę, dżem, miód i niepokrojone (znów!) owoce. Dla osób szukających odmiany od rogali proponowano słodkie płatki lub musli, pakowane ciasteczka albo jogurt. Wytrawne menu ograniczało się do zwykłego (znów!) żółtego sera, 3 rodzajów szynki, jajka gotowanego, jasnych bułek i uwaga, uwaga – ciężkiego razowego pakowanego pieczywa. Jak dla mnie super – dało się najeść. Choć myślę, że po śniadaniu za kilkanaście euro można spodziewać się czegoś więcej niż kanapki z goudą, dwoma listkami sałaty z dekoracji półmiska i własnymi pomidorkami.
Kolejny obiad wypadł nam we Florencji. Zdecydowaliśmy się na restauracyjkę, przed którą zobaczyliśmy wystawione menu, a przy stolikach rodzinę z trzema talerzami apetycznie wyglądającej pasty. Ponieważ naprawdę chcieliśmy zjeść coś dobrego, po prostu podeszłam do gości zapytać co zamówili. Wybrali tagliatelle w sosie pomidorowym z krewetkami scampi. My wybraliśmy to samo i bardzo dobrze zrobiliśmy. Była to prosta, smaczna pasta, nieprzekombinowana, z dobrze ugotowaniu twardawym makaronem.

Mieliśmy nadzieję na równie udaną kolację, ale z dala od zgiełku miasta. Udaliśmy się więc na toskańską prowincję – planowaliśmy rozejrzeć się po pobliskim Greve. Toskańskie wzgórza tak nas jednak zauroczyły, że nie starczyło mam w ogóle czasu na kolację. Dobrze, że mieliśmy w aucie chrupaki, chipsy z pomidorów i świeże jabłko. Wyszedł z tego całkiem ok zestaw kolacyjny 🙂 Po przygodzie życia związanej z szukaniem noclegu wypiliśmy jeszcze mega dobrą kawę z ciepłym mlekiem przyrządzoną przez gospodarza naszego gospodarstwa agroturystycznego (B&B sei Cipressi) i przeszczęśliwi, że znaleźliśmy się w przepięknej Toskanii poszliśmy spać.
7 września – Impruneta, San Gimignano, Colle Val d’Elsa, Siena (Toskania)
Niemniej mega było śniadanie, którym rano powitała nas gospodyni. Przygotowała dla nas prawdziwą ucztę. Taaakiego śniadania w życiu nie jedliśmy! Do jajecznicy we włoskim wydaniu dostaliśmy crostini z pomidorkami i bazylią z przydomowego ogrodu, grzanki z włoską kiełbasą wieprzową (salsiccia) i włosko smakujący ser z domową słodko-pikantną konfiturą z pomidorów. Do pysznej kawy mogliśmy schrupać biscotti (ciasteczka), rogala lub świeże figi. Te ostatnie zrobiły na mnie nieziemskie wrażenie. Jeszcze nigdy nie kosztowałam tak dobrych, słodkich i soczystych fig! Absolutna rewelacja!




Obiad planowaliśmy w Sam Gimignano, ale ze względu na ograniczenia parkingowe, trafiliśmy do Colle Val d’Elsa, gdzie w fajnej restauracji z pięknym widokiem podano nam: ravioli z pesto z rukoli i orzechów włoskich oraz gnocchi w sosie serowym z gruszką. Oba dania smakowały super.

8 września – Impruneta (Toskania), Bolonia
Kolejne śniadanie czekało nas w kolejnym agroturismo (Podere Scaluccia, galeria na stronie Podere Scaluccia). Super-mega-rewelacyjnym, z super-mega-rewelacyjną kuchnią do naszej dyspozycji i przepięknymi widokami. Taką właśnie Toskanię widuje się na zdjęciach i w filmach i do takiej Toskanii koniecznie musimy wrócić. W bufecie śniadaniowym znaleźliśmy tradycyjne bruschetty z pomidorkami i przepyszny świeży ser pecorino. Reszta pozycji w menu była słodka. No ale po prostu Włosi tak jedzą. Pecorino i pejzaże rekompensowały wszystko. A potem jeszcze kolejny hit – figi prosto z drzewa i winogrona z krzaczków, które rosły w ogrodzie. Przewspaniałe!

Następny obiad urządziliśmy sobie w bolońskim stylu, w Bolonii. Marek zdecydował się na zielone lasagne po bolońsku (lasagne verdi alla Bolognese), ja na świeże tortellini al ragù. Oboje byliśmy zadowoleni z wyboru, ale nie jakoś bardzo zachwyceni.

Jadąc już w kierunku domu, zatrzymaliśmy się jeszcze na moment w Ferrarze. Tu skosztowaliśmy lokalną specjalność – deser lodowy z pampepato. Pampepato to rodzaj panforte, czyli ciężkiego korzennego ciasta z bakaliami, pieczonego tradycyjnie na święta Bożego Narodzenia. Smak deseru był totalnie nie do opisania. Po prostu trzeba go spróbować. Na tej stronie znajdziecie dokładniejszy opis ciasta i dokładny przepis, również po angielsku.

9 września – Occhiobello (Emilia-Romania)
Następne śniadanie, mimo, że w fajnym miejscu (agroturismo Borgo La Colombara), ograniczyło się do słodkiego bufetu. Na szczęście był chleb i masło, miałam swoje pomidory, więc udało mi się zacząć dzień od wytrawnej kanapki. Do tego dołożyłam kawę i owoc. Spróbowałam też od Marka genialny, bardzo gęsty i naturalnie smakujący sok z brzoskwiń.
W dalszej części programu czekała mnie wycieczka do sklepu spożywczego bo nasza podróż do Włoch dobiegała końca. Nie mogłam nie skorzystać i nie zrobić zakupów, które pozwolą nam cieszyć się smakiem Włoch jeszcze przez długi czas. To były naprawdę duże zakupy!
Zakupy spożywcze we Włoszech
Zaopatrzyłam nas w mnóstwo różności: rozmaite przetwory pomidorowe, makarony, ryże, strączki, pieczywo, polentę, pastę do bruschetty, oliwę truflową. Kupiłam też kawę bezkofeinową, rogale i kilka dżemów (z fig, z cytryn i z pomarańczy), ciasteczka cantucci oraz amaretti i biszkopty do tiramisu. Niestety ze względu na długą drogę i wysoką temperaturę nie zaryzykowaliśmy przywożenia serów i wędlin. Jesteśmy niepocieszeni, bo Włosi mają ich tak dużo… Następnym razem pojedziemy do Italii z lodówką. Gorąco zachęcam wszystkich by tak zrobić bo świetnych serów i wędlin we Włoszech dostatek, a nie sposób ich spróbować np. w ramach śniadania.
Z serów kupiłam nam jedynie na drogę mozzarellę di bufala. Spałaszowaliśmy ją z tradycyjną foccacią i pomidorami. Rewelacja! Włoska mozzarella naprawdę smakowała – miała przyjemny delikatny aromat i miękką, nieco kremowe konsystencję. Zupełnie inaczej niż ta Polska, którą oboje z Markiem uważamy za „papierową” i nie zapraszamy do naszej kuchni.
Podsumowując:
Jedzenie we Włoszech jest wszechobecne. Dominuje różnego rodzaju pieczywo (na lunch) wypełniane wędlinami i serami, pizza i makarony. Włoskie śniadanie jest skromne – sprowadza się do kawy i rogalika na słodko.
Jedzenie w restauracjach: Jak wszędzie, można trafić lepiej i gorzej. I jak wszędzie, żywiąc się wyłącznie w restauracjach trudno o zbilansowana dietę. Warzywa jako solidny dodatek do obiadu nie występują. Można je zamówić jako osobne, jak dla mnie duże danie – insalata.
Zakupy spożywcze: W sklepach Włosi mają ogromny wybór świeżych makaronów, gotowych sosów pomidorowych, serów, wędlin, suchego pieczywa (bruschetty, crostaty, krakersy), słodyczy typu rogale, babeczki, przekładane biszkopty. Ceny są podobne jak w Polsce, a czasem niższe. Makaron można kupić za 50 centów, a wino za kilka euro. Naprawdę warto wybrać się na zakupy spożywcze we Włoszech. I najlepiej przyjechać z lodówką.
Jadąc do Włoch najlepiej zdecydować się na częściowe żywienie we własnym zakresie. Do spróbowania jest mnóstwo specjałów, których nie znajdziemy w hotelowym bufecie. A specjały te możemy bez trudu kupić w zwykłym sklepie lub na targu w małym miasteczku. Duże turystyczne miasta oferują jedynie zgiełk, różnej jakości suweniry i różnej jakości jedzenie.
Największe hity, które udało mi się spróbować:
- świeże figi
- ser pecorino
- ser mozzarella
- sok z brzoskwiń

Co jeszcze chciałabym spróbować?
Jest jeszcze bardzo wiele produktów, których nie udało mi się spróbować, a bardzo bym chciała. Poniższa lista ma mi ułatwić organizację kolejnej wycieczki do Włoch J
- toskański chleb bez soli (pane toscano lub pane sciocco) – jedzony do wyrazistych serów i wędlin lub używany do a’la zupy z pomidorami – pappa al pomodoro, zupy z fasoli i kapusty – ribollity, bądź sałatki zwanej panzanellą
- toskańskie makarony – w sosie grzybowym z truflami (tartuffo) lub z sosem z królika albo makaron con le Briciole (z dodatkiem czerstwego chleba i anchois)
- panforte di Siena – miękki korzenny nugat z orzechami i suszonymi owocami; tu znajdziesz przepis na ten wypiek: http://www.chilliczosnekioliwa.pl/2013/12/panforte-woski-piernik.html#
- spritz aperol – wszechobecny we Włoszech pomarańczowy drink na bazie prosecco i likieru Aperol. Widzieliśmy go w każdym mieście, przy wielu stolikach. Tu znajdziesz więcej informacji na temat tego napoju.

Na koniec polecam jeszcze kilka innych ciekawych wpisów na temat kuchni włoskiej:
http://www.chilliczosnekioliwa.pl/2014/11/toskania-kuchnia.html?m=1
http://www.smakitalii.pl/poznaj/regiony/toskania.html
http://wlochy.praktycznyprzewodnik.eu/turystyka/kuchnia-regionu-toskania/
„W samym sercu Werony wypatrzyłam potem super lodziarnię (Amorino), która serwowała lody w postaci kwiatków.”
🙂 😉 Największy błąd (nie spróbować lodów z tamtejszej lodziarni)— Najlepsze jakie w życiu jadłam … 😀